Ameryka Południowa,  Argentyna,  Chile,  Patagonia

Zderzenie z górą lodową, czyli jak poznaliśmy Perito Moreno

Camping Torres. Późne rano. Składamy nasze manatki i wyciągamy ostatnie śniadaniowe zapasy ( czyt. płatki owsiane i resztki suszonych owoców). Spotykamy się na wspólnym posiłku z nowymi znajomymi. Przed nami powrót na dół i decyzja, gdzie spędzimy kolejne dwie noce przed lotem powrotnym (camping, u naszego hosta w Puerto Natales, czy w jeszcze nie poznanym Punta Arenas?). Wszelkie wątpliwości zostają jednak szybko rozwiane. Okazuje się, że z naszym nowym kolegą Renato wracamy tym samym lotem do Santiago! „Mam wypożyczonego vana, chcę jeszcze skoczyć na Perito Moreno i El Chalten. Jedziecie ze mną?” Odpowiedź nie mogła byc inna niż : NO PEWNIE!!! Wobec tego plan na kolejne 2 dni? Argentyna!

Vamos?


O lodowcu Perito Moreno myśleliśmy przed wyjazdem, ale ze względu na ograniczony czas pozostał on w planach na kolejną podróż. Los jednak zdecydował za nas i pozwolił nam zobaczyć lodowiec jeszcze przy okazji tej podróży, a tym samym zaspokoić nasz lodowcowy niedosyt ( pamiętacie pewnie, że do Grey’a nie udało nam się dotrzeć).

Podekscytowani nowym planem, schodzimy wszyscy razem na dół do bazy, gdzie czeka nasz van- Dragon van, jak widać na obrazku..

Żegnamy się z parkiem Torres del Paine:

Jest już późne popołudnie,a przed nami ok.3h drogi przez argentyńską pampę do El Calafate. Dojeżdżamy do granicy chilijsko-argentyńskiej. Na miejscu okazuje się, że musimy zmodyfikować nasz plan i wrócić dzień wcześniej tj.jutro, najpóźniej o 24, przez inne miasto graniczne. Powód? Zaczynający się pojutrze strajk celników, który oznacza,że my byśmy przeszli przez granicę, ale nasze bagaże już nie..no cóż..skracamy nasz plan tylko do lodowca. Przechodzimy kolejną odprawę już po stronie argentyńskiej, gdzie Panowie niespiesznie przeglądają nasze dokumenty, popijając yerba mate..

Jest juz 11 w nocy, kiedy dojeżdżamy do El Calafate. Przy wjeździe jeszcze jedna kontrol policyjna…ciekawe czy przyczepią się do mojego siedziska na pace, bez pasów i w otoczeniu bagaży. Tymczasem jedyne o co zapytali, to czy wieziemy coś niebezpiecznego i gdzie ukrywamy nasze smocze kule? (to przez wymalowanego na vanie Dragon Ball i tekst na tyle :posiadam kule smoka)..Bez problemów wjeżdżamy do miasta i szukamy apartamentu, wynajętego przez znajomych Renato- pary z Portugalii, którą również poznał podczas tej podróży. Mamy szczęście załapać się wreszcie na ciepły prysznic po dwóch dniach trekkingu, a vana przekształcamy w sypialnię, gdzie spędzamy noc.

Budzi nas rześki poranek, a pogoda szykuje się ładna i słoneczna, w sam raz na oglądanie lodowca.

Zanim wyruszymy do Perito, musimy jeszcze wymienić nasze ostatnie, fartem pozyskane chilijskie pesos (pamiętacie, że karta się „zgubiła”) na argentyńskie. Okazuje się to jednak dużo trudniejsze niż sie wydawało…bo takiej wymiany nie dokonuje nawet bank (no chyba, że przyniesiecie Euro albo dolary)…Dowiadujemy się, że aby wymienić chilijską walutę musimy szukać jednego z miejsc tutejszego „czarnego rynku”: pewne restauracje (m.in.Casimir), bary lub agencje turystyczne, które obierają swój własny, niekorzystny dla nas kurs walutowy…w związku z tym, że jest dość wcześnie rano, musimy czekać na otwarcie jednej z takich poleconych „agencji”.

Postanawiamy zjeść śniadanie, a wybór pada na piekarnię obok o nazwie Pantagonia. Mili właściciele niemieckiego pochodzenia opowiadają nam trochę o swojej historii i nowo otwartym chlebowym biznesie. W międzyczasie konsumujemy świeżo pieczone i przyrządzane kanapki, popijając kawkę. Okazuje się,że wspomniane wcześniej biuro tym razem jednak waluty nie wymieni, a my w dalszym ciągu jesteśmy tylko w posiadaniu chilijskich pesos. Uprzejmi właściciele Pantagonii zgadzają się przyjąć zapłatę naszą walutą, cykamy sobie pamiątkowe foto i ruszamy w drogę na lodowiec. Na szczęście Renato posiada jeszcze w zapasach argentyńskie pesos (podróżował tu przed wjazdem do Chile) i to powinno nam starczyć na zakup wstępów do parku dla nasz wszytkich.

Tymczasem w drodze z El Calafate do Perito..

Nasz DragonVan w akcji. „Aca tengo bolas del dragon” –  „Tutaj mam kule smoka”

Wjeżdżamy na teren parku Los Glaciares i płacimy  wstępy. Pierwszy punkt widokowy ukazuje Perito Moreno z dalszej perspektywy i wywołuje pierwsze WOW!

Żeby dostać się dalej, zostawiamy vana na wielkim parkingu i wsiadamy do busika, który dowozi nas na dół, do wielkiej platformy, skonstruowanej nad brzegiem jeziora, po której można chodzić, podążając wybraną trasą (jest ich kilka, różnią się długością i trudnością). My jednak z braku dużej ilości czasu i zahipnotyzowani widokiem lodowca, zostajemy na jednym z lepszych balkonów, gdzie robimy sobie też przerwę śniadaniową i wznosimy toast tutejszym piwem.

Lodowiec Perito Moreno to niewątpliwie wielka atrakcja, którą dała nam natura. Leży w Parku Narodowym Los Glaciares. Ponad 70metrowa góra lodu, formująca niebywałe kształty, o kolorze od szarości, po biały i błękitny w zależności od oświetlenia, rośnie każdego dnia o 2m.

Sam widok to nie wszystko…bo spektakl, jaki funduje nam Perito jest zdecydowanie wart swojej ceny, a budowa napięcia 100 razy lepsza niż w filmie akcji. Mowa oczywiście o hałasie i widoku łamiącego się lodu i odpadających bloków do jeziora…

Zobaczcie to! Posłuchajcie!

Czas jednak nas trochę pogania – przed nami jeszcze droga powrotna i przkroczenie granicy. Żegnamy się więc z Perito – nasz niedosyt lodowcowy został zaspokojony w 200%.

Żeby szybciej dostać się do granicy, wybieramy tym razem „skrót”, co oznacza ok.70 km jazdy szutrową drogą, pomiędzy „niczym”,  a czasem wśród owiec i krów…

Do granic dojeżdżamy brudni, zakurzeni, nie wspominając już o biednym vanie..Na chilijskiej granicy schodzi nam dłużej, ze względu na o wiele dokładniejszą kontrol.

Ekipa znów na chilijskiej ziemi!

Po drodze zabijamy głód wielkim babcinym sandwichem z serem i szynką w typowym chilijskim chlebie zwanym „pan amasado” (wyrabiany i pieczony na miejscu przez „babcie” w sieni sklepiku).

Dojeżdżamy do Puerto Natales, gdzie zatrzymujemy się na piękny zachód słońca..

Z zamiarem dotarcia do Punta Arenas, ruszamy dalej w drogę. Jest już późno, więc po wstępnej weryfikacji noclegów, decydujemy się zostać w Natales i porządnie odpocząć. Kolejną godzinę spędzilibyśmy pewnie na szukaniu jakiegoś miejsca, ale przypominamy sobie o chłopaku ze schroniska w Torres, który podał namiary na siebie w razie jakichkolwiek problemów (wszystko przez tę całą historię ze zgubioną kartą). Po chwili szukania znajdujemy świstek z numerem telefonu i z cieniem nadziei dzwonimy…okazuje się, że Nicolas….. ma właśnie wolne i jest w domu (uff, gdyby nie to – to tam na górze w schronisku nie odebrałby telefonu-brak zasięgu)…pytamy go, czy orientuje się i czy może polecić jakieś dobre miejsce na nocleg..i co? I wychodzi na to,że nasz znajomy ma koleżankę, która wraz z rodziną prowadzi hostel. Szybko oddzwania do nas z info, że są wolne miejsca i podaje namiary na Smile Patagonia Hostel. Kiedy tam docieramy, wita nas sympatyczny, starszy mężczyzna, jak się okazuje- właściciel. Juan, bardzo wyluzowany i otwarty człowiek daje nam 2 pokoje z łazienkami (ehh zmyć z siebie wreszcie ten kurz!)..a zanim pójdziemy spać, ucinamy sobie z nim jeszcze nie krótką pogawędkę. Nazajutrz korzystamy też z prostego, ale wystarczającego śniadania, a czyści i wypoczęci nie możemy się nadziwić naszemu szczęściu, spowodowanego tyloma zbiegami okoliczności. Smile Hostel polecamy ze względu na atmosferę i naprawdę przyjemne warunki.

Nie pozostaje nic innego jak zapakować się do vana i ruszyć w stronę lotniska w Punta Arenas…dopiero tam odczuwamy faktyczne zmęczenie i nie możemy doczekać się lotu, by móc poprostu zasnąć. Tymczasem nasz lot opóźnia się o co najmniej godzinę..tym razem jakiś biedny ptaszek wleciał do motoru samolotu i trwa „czyszczenie”, sprawdzanie. Jak dobrze,że leci z nami pilot! i do tego jest naszym nowym kolegą!

Nasza krótka Patagońska przygoda dobiegła końca, ale już wiemy,że koniec oznacza początek i z pewnością przybędziemy tu znów odkrywać nieznane nam miejsca.

O wyprawie praktycznie:

1.Pieniądze, waluta, wymiana

Waluta Argentyny: peso  argentyńskie

1 ARS (peso argentino)= 21 CLP (peso chileno)

Jeśli wybieracie się do Argentyny prosto z Chile, a waszym pierwszym przystankiem będzie El Calafate i nie chcecie marnować czasu na poszukiwanie tajemniczych miejsc wymiany walut oraz tracić na ich kursie, to radzimy wam wymienić pieniądze jeszcze w Chile!

Zasłyszane miejsca wymiany walut w El Calafate: restauracja Casimir, biuro sprzedaży biletów na dworcu autobusowym.

2.Bilety wstępów

Wstępy do Parku Los Glaciares:

600.000 ARS/os.

Dokładne informacje możecie znaleźc Tu

Komu  marzy się lodowiec? Pochwalcie się Waszymi doświadczeniami z tymi cudami natury, niekoniecznie z Patagonii!

 

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.